Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 52.djvu/19

Ta strona została skorygowana.
—   1459   —

— Ja nie Niemiec. Jam Polak!
Związano jednak i jego. Poddał się bez sprzeciwu.
— Teraz zaprowadźcie nas do pozostałych — rozkazał sierżant.
Zostawił przy vaquerze dwóch żołnierzy. Zamknąwszy drzwi, ruszył z Pirnerem i resztą ludzi na górę. — —
Czarny Gerard leżał pod drzewem, obok którego walczył tak zaciekle. Zwaliło go mocne pchnięcie bagnetem, dopełniając miary ran, odniesionych już poprzednio. Był pewien, że wyzionie ducha. Nie chciał jednak umierać tutaj, a na górze, przy bramie, której bronił tak dzielnie.
Przyczołgawszy się aż do wrót, padł wyczerpany. Tymczasem nadole wrzała jeszcze walka. Jakże chciałby dowlec się do venty, aby umrzeć w obliczu ukochanej. Nie; oszczędzi jej odrażającego widoku śmierci! Nie ruszał się z miejsca. Siły zaczęły go opuszczać. Krew płynęła obficie; nie tamował jej. Zamknął oczy; był pewien, że śmierć, która go uwolni od wątpliwości i wyrzutów sumienia, jest blisko. Nagle rozległ się z pola bitwy okrzyk triumfu. Otworzył oczy.
Juarez wraz ze sztabem był jeszcze ciągle na polu bitwy. Trupy leżały pokotem. Kilku Indjan pilnowało zdobytych na Francuzach koni. Apacze uganiali się po pobojowisku i wycinali niedobitków.
Gerard znowu myślami wrócił do Rezedilli. Chciał przecież zobaczyć ją raz jeszcze. Oparłszy się łokciam o ziemię, powstał. Chwiejąc i słaniając, dowlókł się do ostrokoła. Po jakimś czasie mógł stać bez oparcia.