Jasną było rzeczą, że prezydent tylko żartuje, ale Pirnero uniósł się; przyjął to poważnie.
— Gdybym tylko wiedział, co pan chce począć z moim przyszłym zięciem!
Juarez odparł tajemniczo, namaszczonym tonem:
— Jak wam wiadomo, walczę z Francuzami. Wraz z nimi musi zniknąć z powierzchni ziemi cień cesarza, który nazywa się Maksymiljan.
— To zupełnie jasne.
— Gdy się to stanie, będę niepodzielnie panować nad całym krajem. Chciałbym mieć wtedy w tych stronach dobrego dyplomatę, którego zięć potrafi mi być wiernym pod względem politycznym i na którego mógłbym liczyć w każdej sytuacji.
— Gdzież, u licha, mam w tej chwili znaleźć takiego zięcia? Przecież to sprawa djablo trudna. Może mi pan zaproponuje jednego, lub dwóch?
— To również sprawa djablo trudna.
— Znam wprawdzie takiego — nazywa się Sępi-Dziób — ale szelma pluje jak sto djabłów.
— Sępi-Dziób, sławny trapper? Skąd go znacie?
— Jest tutaj. Walczył nawet razem z nami.
— Muszę go zobaczyć. To podobno pocieszne stworzenie! Powiadacie, że pluje zbyt mocno?
— Straszliwie; nie do wytrzymania! Nie chcę go za zięcia!
— Któż tu jeszcze bywa?
— Czarny Gerard.
— Czy również pluje? A może ma jakiś inny defekt?
— Nie. To dzielny chłop. Ale obszedłem się z nim
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 53.djvu/18
Ta strona została skorygowana.
— 1486 —