W kilka dni później równina, ciągnąca się na północo-zachód od Monclovy, zadrżała pod uderzeniami kopyt galopujących koni.
Trzystu jeźdźców gnało w szalonym pośpiechu przez rozległą prerję porośniętą krótkiemi, cienkiemi trawami. Mieli różnorodne ubrania i broń różnego rodzaju, mimo to tworzyli zwarty, skoordynowany oddział.
Na czele jechało trzech jeźdźców, dwóch starszych, jeden młodszy. Jednym ze starszych był Pablo Cortejo, młodszym zaś — córka jego, Józefa, ubrana w strój męski i po męsku siedząca na koniu. Ze sposobu trzymania się w siodle poznać było, że pozycja niezbyt jej odpowiada. Trzeci jeździec był nieco młodszy od Corteja. Twarz miał niezwykle brzydką i odstraszającą; uzbrojony od stóp do głów, wyglądał na człowieka, z którym niebezpiecznie się zetknąć. Patrzył wdal bystrym wzrokiem; od czasu do czasu rzucał dokoła niespokojne spojrzenia.
Przerywając milczenie, zaklął siarczyście i dodał:
— Kiedyż wreszcie skończy się ta przeklęta jazda, sennor Cortejo?
— Jeszcze trochę cierpliwości — odparł Cortejo. —