dwa zdrowe. Zbito mnie za to siarczyście, że uciekłem. Tak się skończyła moja karjera balwierza. Podczas tygodnia praktyki nadarzył się pacjent z dwoma czy trzema złamanemi żebrami. Pomagałem stryjowi, kiedy go leczył. Chłop ze złamanemi żebrami wył wprawdzie nieco, aleśmy na to ani się oglądali. Żebra wróciły do normalnego stanu.
— Jakżeście rozpoczęli kurację?
— Bardzo prosto. Położyliśmy chłopa na ziemi, stryj trzymał go za ręce, ja zaś musiałem mu stanąć na żebrach.
— Co takiego? Wlazłeś na złamane żebra?
— Skądże znowu? Stanąłem na nieuszkodzonej stronie. Gdy się na zdrową stronę skoczy osiem do dziesięciu razy, piersi zaczynają się poruszać w ten sposób, że złamane po drugiej stronie żebra wracają do normalnej pozycji.
— Byłaby to bardzo prosta sprawa. Chory wyzdrowiał, co?
— Niestety, nie; umarł po dwóch tygodniach.
— A więc kuracja się nie udała?
— Przeciwnie, udała się znakomicie. Po śmierci okazało się bowiem, że ten szelma wcale nie złamał żeber, a nogę powyżej biodra. Gdyby nie opowiadał stryjowi, że złamał żebra, bylibyśmy wyprostowali mu nogę i chłop byłby zdrów jak ryba.
— To pewne. Czy chciałbyś również wyprostować żebra sennority?
— Oczywiście. Ręczę za skutek.
— Czy aby pozwoli, żebyś po niej łaził i skakał?
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 55.djvu/28
Ta strona została skorygowana.
— 1552 —