— Przekona się pan, że jedwab i skóra mogą żyć w przykładnej zgodzie.
— Zaryzykuję.
Zbliżył się wolno i z wahaniem, położył rękę na tej części spodni, która miała dotykać jedwabiu i usiadł, ledwie dotykając kanapy.
— Ależ nie tak, nie tak! — zawołała, sadowiąc go głęboko w miękkiem siedzeniu.
— Do licha! — zerwał się na równe nogi. — Człowiek zapada się jak w wodzie. Musiałbym się na tej kanapie nauczyć pływać.
— Nie bój się, sennor, nie utoniesz. Ale, gdy już mowa o wodzie i tonięciu, może się pan czegoś napije?
— Hm — rzekł z uśmiechem. — Zapewne zechce mnie pani poczęstować dzbanem pulque.
— Skądże przyszedł panu na myśl ten napój?
— Naprzeciw, w gospodzie, stoi jeszcze na moim stole pełna szklanka.
— Nie smakowała panu?
— Oj, smakowała! Mam wrażenie, że mieszanina ałunu, aloesu, salmjaku, witrjolu i wody z mydłem miałaby smak podobny.
Śmiejąc się serdecznie z tego porównania, zapytała:
— Pija pan chętnie wino?
— Bardzo chętnie, sennorita. Ale strzelec tak rzadko ma okazję do łyknięcia wina, że zapomina niemal o jego istnieniu.
— W takim razie wypijemy flaszkę...
— Na miłość Boską! — przerwał. — Tylko nie to. Przecież flaszka kosztuje siedemdziesiąt pięć franków.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 57.djvu/18
Ta strona została skorygowana.
— 1598 —