Opuściwszy miasto, mały trapper gnał jak szalony wzdłuż rzeczki Chihuahua. Na szczęście poznał dobrze okolice podczas kilkudniowego krążenia dookoła miasta.
W przeciągu pół godziny dotarł do umówionego miejsca spotkania, odległego od miasta o dwie godziny drogi. Zatrzymał się i wydał ze siebie kilka okrzyków, podobnych do wołania sowy. Nie było żadnej odpowiedzi.
— Jeszcze ich niema. Ruszam więc naprzód, aby się z nimi spotkać. —
Gnał w dalszym ciągu wzdłuż rzeki. Około godziny drugiej rozwidniło się nieco, około trzeciej dotarł do miejsca, w którem rzeka wpada do Rio Conchos.
— Tu miał Juarez ze swymi ludźmi przekroczyć rzekę. Trzeba zobaczyć, czy niema śladu.
Zaczął badać przejście, o ile na to pozwalało skąpe światło świtania. I tu ich nie było.
Dosiadł znowu konia, przepłynął przez Rio Corchos na drugi brzeg i ruszył na północny wschód w kierunku Llano de los Cristianos. Rozjaśniało się coraz bardziej.