Francuzi stłoczyli się przy drzwiach, były jednakże ku ich najwyższej wściekłości zamknięte. Nikt nie pomyślał o tem, aby otworzyć okno i tą drogą wydać rozkaz; wszyscy walili pięściami w zamknięte drzwi. Otworzyły się dopiero po upływie sporej ilości czasu. Stanął w nich stary klucznik i zapytał ze zdziwioną miną:
— Dios mio! Któż panów zamknął?
— Człowieku, gdzież ty byłeś? — zapytał komendant.
— Na dole, przy drzwiach, — sennor, odparł zapytany.
— Czy ktoś wychodził z domu?
— Tak, sennor. Nieznajomy, który tu przedtem przyszedł.
— Wysoki, barczysty, ubrany w strój meksykański? W jakim kierunku poszedł?
— Nie poszedł, a ruszył konno.
— Konno? — brzmiało zdumione pytanie. — Miał konia wpobliżu?
— Tak, sennor. Stałem przy bramie. Minął mnie i potrącił. Szedł bardzo szybko; wydostawszy się na ulicę, zagwizdał. Podjechał jeździec, prowadząc drugiego konia za uzdę. Nieznajomy wskoczył nań i odjechał.
— Szkoda, żeśmy tego nie słyszeli!
— Ja sam ledwie mogłem słyszeć. Panowie stukali tak głośno, że trudno było coś usłyszeć.
— W jakim kierunku odjechał?
— Na lewo.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 58.djvu/25
Ta strona została skorygowana.
— 1633 —