uderzenia. Juarez opuścił pokój, udając się do wartowni. — —
Zorski siedział przy stole, czekając na prezydenta; w pobliżu, częściowo na korytarzu, stali Apacze w najgłębszym milczeniu, oczekując dalszego biegu wpadków. Gdy Juarez wszedł, Zorski podniósł się i rzekł ze zdumieniem:
— Tak prędko załatwił pan wszystko?
— Wszystko? O nie! — odparł Juarez. — Wyszedłem, by oficerowie mogli się naradzić.
— Postawił im pan ultimatum?
— Tak. Chcę uniknąć przelewu krwi, nie chcę imienia mego plamić.
— Jaki zostawił im pan wybór? Albo potopię oficerów i rozstrzelam załogę, albo będą mogli odejść wolno, przyrzekłszy, że nie wystąpią przeciw mnie orężnie, i pozwoliwszy się rozbroić.
— Wybór ciężki; z jednej strony haniebna śmierć, z drugiej odwrót bez walki, bez broni. Mam wrażenie, że spróbują pertraktować.
— Oświadczyłem wyraźnie, że nie zniosę takiej próby. Dałem im dziesięć minut czasu do powzięcia decyzji. Nie dodam do tego ani sekundy. Czy pan postąpiłby inaczej?
— Zdaje się, że nie. Ale czy mogę prosić o coś, sennor?
— O cóż chodzi?
— Sprawa jest niezwykle pilna; obowiązkiem naszym jest uwolnić skazańców od obawy bliskiej śmierci.
— Ma pan rację. Gdzie są ci ludzie?
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 59.djvu/19
Ta strona została skorygowana.
— 1655 —