Wszyscy byli dobrze uzbrojeni, lecz siedzieli na zmęczonych wierzchowcach.
Na czele jechało dwóch jeźdźców. Jednym z nich był Pablo Cortejo, śmieszny pretendent do władzy nad Meksykiem. Rysy jego miały ponury wyraz; o, nie można było powiedzieć, aby był w dobrym humorze. Zresztą wszyscy mieli nietęgie miny; snać udzieliło się im kwaśne usposobienie przywódcy, który oto rozmawiał ze swym sąsiadem.
— Przeklęty pomysł holować na dwóch parowcach! — rzekł Cortejo.
— Toby jeszcze uszło — mniemał drugi. — Bardziej przeklęty jest pomysł nieprzybijania do brzegów. Wszak liczyliśmy na nocny napad. Nic z tego nie będzie.
— Bodajby diabli porwali tego Anglika! — od San Juan mkniemy za nim, ostatni dech wypędziliśmy z wierzchowców, wszystko nadaremnie.
— Chytrością tylko można go będzie schwytać, sennor.
— Twój pomysł diabła wart! Wszak Anglik nie zbliża się do brzegu.
— Niech się nie zbliża. Niech tylko sam przyjdzie.
— Ale w tym właśnie sęk.
— Pozostaw to mnie, sennor!
— A zatem odważysz się?
— Tak. Ale rozumie się, że za umówionym wynagrodzeniem.
— Otrzymasz je. Kiedy staniemy u celu?
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 60.djvu/28
Ta strona została skorygowana.
— 1692 —