Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 60.djvu/3

Ta strona została skorygowana.
—   1667   —

rzucić kotwicę, ciągnęła się puszcza. Na wschód od niej tysiącletnie bory przecinały prerię. Tędy posuwali się jeźdźcy, przekonani, że, chociaż nakładają drogi, przybędą do celu wcześniej, aniżeli przez las.
Prawie cale towarzystwo miało wypoczęte, świeże konie; jechali galopem — odległość zmniejszała się błyskawicznie.
Ruszyli wczesnym rankiem; obecnie słońce chylić się zaczęło ku zachodowi. Na czele gnali obydwaj wodzowie Apaczów wraz z Bawolim Czołem; Zorski, Juarez i Mariano posuwali się tuż za nimi, prowadząc ożywioną rozmowę. Przerwali ją nagle, Niedźwiedzie Serce bowiem zatrzymał konia, zeskoczył z siodła i zaczął skrupulatnie badać grunt.
— Stać, ani kroku dalej! — zawołał Zorski do jadących za nim Meksykan. — Natrafiliśmy na jakiś ślad.
Podjechał wolno do wozów i również zsiadł z konia.
— Czy mój biały brat widzi te ślady? — zapytał Niedźwiedzie Serce, wskazując ręką. — Szerokość ich dowodzi, że byli tu biali.
Niedźwiedzie Oko wymierzył tę szerokość i oświadczył:
— Było jeźdźców dziesięć razy po cztery.
— Przybyli z południa. Jadą naszą drogą i z pewnością spotkają się z Anglikiem. Któż to być może?
— Czy widzą moi czerwoni bracia — zapytał Zorski — że ślady są jeszcze świeże?