Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 61.djvu/15

Ta strona została skorygowana.
—   1707   —

— Zmusić? Ach! Jakim sposobem?
Sępi Dziób trzymał wciąż parasol pod pachą. Włożył ręce do kieszeni spodni. Jego mina była tak obojętna, jak gdyby nic nie mogło mu grozić.
— Chłostą! — ostrzegł Cortejo. — Każę panu wyliczyć pięćdziesiąt batów!
— Pięćdziesiąt? Tylko?
— Sennor, jesteś pan obłąkany!
— Well! Ale pan także nim jesteś!
— Skoro panu pięćdziesiąt za mało, każę pana tak długo ćwiczyć, dopóki sennor będzie miał dosyć.
Sępi Dziób wzruszył ramionami i zrobił pogardliwą minę.
— Ćwiczyć? Mnie, Englishmana?
— Tak. Możesz być po tysiąckroć Englishmanem i po tysiąckroć synem i bratem lorda, a mimo to każę pana wychłostać, jeśli natychmiast nie usłuchasz mego rozkazu!
— Spróbuj pan!
— Zejść z koni! — rozkazał Meksykanin.
Nie zauważył spojrzenia, jakie rzekomy Anglik rzucił na wspaniałego deresza, z którego zeskakiwał jeden z jeźdźców. Nie zauważył także, że: Anglik wyciągnął do połowy ręce z kieszeni, w których trzymał dwa rewolwery.
— Obiją pana w moich oczach — groził Coretejo — obiją jak nędznego włóczęgę, jeśli natychmiast nie usłuchasz.
— No, zobaczymy, czy pańskie oczy istotnie się tego doczekają!
W tej samej chwili Sępi Dziób wziął parasol