który o trzy mile od rzeki posiada chałupę. Tam będą mogli bezpiecznie wylizać się z ran.
— Ach, gdybym mógł pójść z nimi! — jęknał Cortejo.
— Kto panu zabrania?
— Czyż mogę od was odejść:
— Czemu nie? Wszak nie widzi pan, a zatem nie będzie z pańskiej obecności żadnego pożytku.
— Być może, jedno oko wyleczy się w ciągu tej nocy.
— Być może. Jednakże lepiej pan zrobisz, jeśli będziesz się pielęgnował, sennor. Zostaw nam rozkazy. Spełnimy je dokładnie.
— Nie. Zostanę z wami.
Meksykanin przestał namawiać. Zapadł wieczór, zapalono ognisko. Usiadł przy nim, zatopiony w myślach. Następnie podniósł się, zerknął na kilku kamratów, zapewne najwybitniejszych, aby poszli za nim.
— Czego chcesz? — zapytał jeden z nich.
— Mam świetną myśl — rzekł. — Ale Cortejo nie powinien jej znać.
— Więc mów!
— Powiedzcie przedtem, co naprawdę sądzicie o Corteju?
Milczeli niezdecydowani. Wreszcie ktoś oświadczył:
— Powiedz ty przedtem.
— No, ja sądzę, że to osioł.
— Ach! Tego po tobie nie można było poznać.
— Gdyby można było, okazałbym się więk-
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 61.djvu/18
Ta strona została skorygowana.
— 1710 —