— Czy nie posadzimy ich wraz z Cortejem na tratwę?
— Nie — odparł któryś, kto nie był do cna wyzuty z sumienia. — To nasi koledzy. Być może, umrą jeszcze w ciągu tej nocy. Niech poleżą: przeczekamy. Wystarczy, jeżeli się pozbędziemy Corteja, gdyż w ten sposób zostaniemy właścicielami zdobyczy. Ale nie możemy pozostać bez przywódcy. Trzeba go wybrać; naradźmy się i wybierzmy, jednego spośród nas.
Pochwalono tę myśl; niebawem wybrano podżegacza na przywódcę.
Skupiono się w grupy i toczono gorące rozmowy. Poszczególne grupy pomału zbiły się w jedno ogólne zgromadzenie. Mówiono tak cicho i skrycie, że ranny Cortejo wreszcie zaniepokoił się poważnie.
— O co chodzi? Co znaczą te szepty? — zapytał z gniewem.
— Pytamy się, co teraz będzie? — odparł przywódca spiskowców.
— Co będzie? Statki pozostały na miejscu, oczekując powrotu Anglika. Przede wszystkim więc trzeba je zdobyć.
— Ale jak? Gdybyśmy mieli łodzie! Czy sądzi pan, że należy sklecić tratwy?
Cortejo namyślał się przez chwilę.
— To niebardzo się przyda. Trudno kierować tratwami. O, gdybym mógł patrzeć, te statki i łodzie nie dalej niż za godzinę byłyby w naszych rękach.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 61.djvu/21
Ta strona została skorygowana.
— 1713 —