Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 61.djvu/23

Ta strona została skorygowana.
—   1715   —

— Śpią zatem. Sądzę, że nie ma niebezpieczeństwa. To głupcy. Musicie się odpowiednio podzielić, aby każdy wiedział, na który parowiec, lub na którą łódź ma się wdrapać. Musimy także zgasić ognisko, bo może nas łatwo zdradzić. Idźcie i zbierzcie gałęzi i sitowia. Sklećcie dla mnie porządną tratwę.
— Dokąd trzeba będzie pana skierować, sennor?
— Do przedniego parowca. Oczywiście, do rana ładunek pozostanie nienaruszony.
— Czemu to, sennor?
— Muszę go zobaczyć.
— Spiskowcy obrzucili się wymownymi spojrzeniami i rozeszli w różne strony.
Cortejo strzelił kapitalne głupstwo, każąc się podwieźć do parowca. Wszakże nie dowierzał swoim ludziom i sądził, że jego obecność zapewni bezpieczeństwo ładunkowi, mimo że on sam nie weźmie udziału w walce. I — o ironio — ta podejrzliwość dogadzała ciemnym zamysłom spiskowców.
Meksykanie nałamali swymi długimi machete[1] dosyć sitowia i gałęzi. Dla Corteja sklecili małą tratwę.
— Jaka jest jej wielkość? — zapytał ociemniały, kiedy mu oznajmiono, że tratwa gotowa.

— Półtrzecia metra długości i dwa metry szerokości.

  1. Sztylet.