Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 61.djvu/25

Ta strona została skorygowana.
—   1717   —

go miliona przypadnie na was sto tysięcy. A teraz policzcie, ile pieniędzy przypada na każdego!
— Ach, o tym jeszcze nie pomyśleliśmy. Teraz sprawa wygląda inaczej. Oświadczam, że przystajemy.
— Tak też i myślę.
Gdyby Cortejo mógł widzieć miny swoich ludzi i drwiące ich spojrzenia, na pewno zmieniłby zdanie.
— Zgaście światło! — rozkazał. — Czas już zaczynać.
Usłuchano rozkazu.
Meksykanie byli pewni powodzenia. Drżeli z pożądania skarbów, które miały dostać się w ich ręce.
Zostawiono broń palną, którą woda mogła uszkodzić ,i złożono tak, aby każdy zdołał szybko znaleźć swoją strzelbę. Potem zabrali wiązki i zanurzyli się w wodzie w porządku przepisanym. Corteja wsadzono na tratwę, którą mieli kierować dwaj wyborowi pływacy.
— Naprzód! — wydał rozkaz.
Taki był początek wyprawy po złote runo.
Wiązki drzewa ułatwiły pływanie. Przebyto połowę odległości, gdy naraz z pierwszego parowca buchnęły rakiety. Cała przestrzeń dokoła była oświetlona jak za dnia. Z przerażeniem Meksykanie stwierdzili, że załoga czuwa na posterunkach.
— Ognia! — zagrzmiał głos lorda.
Działa huknęły. Przez chwilę rzeka burzyła się i kipiała. Kartacze strzeliły wysokimi wodotry-