skami. Zewsząd rozległ się krzyk i przekleństwa; wielu zniknęło pod powierzchnią wody.
Kula trafiła także jednego z obu pływaków, którzy kierowali tratwą Corteja.
— Santa Madonna, pomóż! — zawołał. — Ugodzono mnie w ramię. Nie mogę już dłużej!
Puścił tratwę. W tej chwili błysnęła druga rakieta i w świetle jej drugi pływak, jak jego raniony towarzysz, poszedł na dno.
— Trzymaj się mocno zdrową ręką! — radził Cortejo.
— Za późno, sennor — rzekł drugi. — Biedny chłopak utonął. Ugodzono go zapewne nie tylko w ramię.
— Ale ty przynajmniej trzymaj się mocno. Jak tam wygląda? Nic nie widziałem.
— Puszczono z okrętu rakiety.
— Do pioruna! I strzelano kartaczami? Czy trafiono kogo?
— Tak, sennor.
— A więc trzeba co rychlej dostać się na pokład.
— O, z tego nic nie będzie. Wszyscy salwują się z powrotem na brzeg. Oczywiście, mówię o tych, którzy ocaleli.
— Piekło! Zagłada! Wszyscy? A więc napad się nie udał?
— Najzupełniej, sennor!
— O, że też nic nie widzę! Inaczejby nam poszło!
— Nie poszłoby inaczej. Wzrok nie chroni przed kartaczami.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 61.djvu/26
Ta strona została skorygowana.
— 1718 —