— A więc kieruj ku brzegowi!
— Ani myślę odparł pływak, zmieniając naraz ton. — Nie kieruję już więcej.
— Ach! Czemu?
— Ponieważ zabroniono mi sprowadzać pana na wybrzeże.
Cortejo zastygł z przerażenia. Zrozumiał, na jakie niebezpieczeństwo wystawiała go ślepota.
— Kto zabronił? — Zapytał bez tchu prawie.
— Koledzy — odparł pływak, kierując się ku brzegowi.
— A więc bunt, spisek?
— Nazywaj to pan, jak ci się żywnie podoba! Mogłem pana już dawno porzucić, ale zostanę, dopóki mi się tratwa przydaje.
— Do pioruna! Czemu nie chcą mnie słuchać?
— Ponieważ jesteś już pan niepotrzebny. Przeszkadzasz nam tylko, sennor.
— Pomyślcie o wynagrodzeniu!
— Nie chcemy wynagrodzenia. Wolimy całą zdobycz.
— Ach! Do tego zmierzacie? Człowieku, powiedz mi prawdę! Czy istotnie mam być porzucony?
— Tak.
Straszliwa groza opanowała Corteja.
— Co chcą ze mną zrobić? — zapytał, trzęsąc się ze strachu.
— Z początku zamierzano pana zabić, lecz później postanowiono zdać na łaskę rzeki.
— Człowieku, i zamierzałeś tak postąpić? Ale ja na to nie pozwolę!
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 61.djvu/27
Ta strona została skorygowana.
— 1719 —