Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 61.djvu/4

Ta strona została skorygowana.
—   1696   —

— Będę musiał pojechać — mniemał lord. — Muszę wiedzieć, co kazał mi donieść Juarez.
— Poseł może powiedzieć komu innemu — rzekł z niedowierzeniem Sępi Dziób. — Kto wie, ile się tam kryje ludzi za tymi drzewami.
— W takim razie wcale nie wyląduję. Mogę się wszak rozmówić z nim z czółna.
— A jednak będą mogli trafić pana z lasu kulą. — Rzekłszy to, zakasłał kilkakrotnie i plunął w rzekę. — Ach, milordzie, strzeliła mi bajeczna myśl do głowy. Ja sam pójdę. Podam się za sir Henryka Lindsey‘a i kalkuluję, że nienajgorzej wywiążę się z tej roli.
Mówiąc to, stroił sowizdrzalskie miny. Lord obejrzał go od stóp do głów, obejrzał jego długi nos, jego wyschniętą postać, jego odkrytą, owłosioną pierś, jego porwaną odzież i odparł łagodnie:
— Tak, tak też sądzę, że będzie pan istnym lordem.
— No, godności mi nie brak — rzekł myśliwy. — Jesteśmy jednakowej długości, milord. Czy nie ma pan czasem ze sobą ubioru, jaki się zazwyczaj nosi w Londynie, czy w New Yorku?
— Owszem.
— Cylinder, rękawiczki, kokardka i szkiełko do oka, zwane monoklem, a może nawet parasol?
— Rozumie się.
— Czy nie chciałby mi pan pożyczyć tych drobnostek?
To pytanie pociągnęło za sobą wesołą dysku-