— Czy znajome ci nazwisko Cortejo?
— Tak. Słyszałem je w Monclovie.
— A czy znasz go?
— Nie.
— Kiedy wyruszyłeś z miasta?
— Wczoraj rano.
— Czy spotkałeś większy oddział jeźdźców, czy nie zauważyłeś czego podejrzanego?
— Nie.
— Czy ktoś z nas zna tego człowieka?
— Tak, znam go — odparł Sępi Dziób. — Spędziłem kiedyś u niego noc. Zapewne przypomina mnie sobie.
— To wystarczy. Naprzód.
Oddział pomknął dalej. Grandeprise patrzył za nimi ponuro.
— Niech diabli porwą tych wielkich panów! — mruknął. — Gdyby nie Sępi Dziób, nie przestanoby mnie tak rychło badać. Co mnie obchodzą inni ludzie? Mam dosyć własnych kłopotów.
I pojechał trzymając za uzdę jucznego konia. Skręcił w kierunku miejscowości, gdzie miał się z kimś spotkać.
Mariano przyłączył się do Zorskiego i Sępiego Dzioba. Był nad wyraz podniecony. Jechał na spotkanie tych, których zobaczyć dawno już nie miał nadziei. Koń jego dobywał ostatnich sił, a jednak Mariano wciąż go popędzał.
Zorski, zauważywszy to, rzekł:
— Szkapa runie pod tobą, Mariano. Pozwól jej odetchnąć.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 62.djvu/12
Ta strona została skorygowana.
— 1732 —