— Naprzód! — brzmiała niecierpliwa odpowiedź.
Te trzy, mknące na czele oddziału, konie, były przednimi biegunami. Dzięki temu, coraz bardziej oddalali się od towarzyszy.
Było już pewno południe. Naraz Zorski spostrzegł ruchomy punkt na widnokręgu. Osadził na miejscu rumaka i wyciągnął lunetę.
Obaj jego towarzysze zatrzymali się również.
— Cóż takiego? — Zapytał Mariano, zniecierpliwiony zwłoką.
— Jacyś jeźdźcy nadjeżdżają — odparł Zorski.
— Ze strony rzeki? — wtrącił Sępi Dziób. — To może być tylko Cortejo i jego ludzie. Dajcie ni lunetę!
Tymczasem jeźdźcy się zbliżali.
— Niech mnie powieszą, jeśli to nie oddział Corteja — rzekł trapper.
— Czy widzisz dokładnie? — zapytał Zorski.
— Niebardzo. Są jeszcze zbyt oddaleni.
— A więc poczekajmy!
Nadjechał Juarez wraz z całym oddziałem. Zakomunikowano im przypuszczenie Sępiego Dzioba.
— Co zrobimy, sennor Zorski? — zapytał Juarez.
— Ukryjemy się na lewo od zagajnika i podzielimy na trzy oddziały: przedni, środkowy i tylny. Pierwszy i trzeci okrążą wroga, skoro tylko Sępi Dziób da sygnał. Naprzód!
Gromada wycofała się pod zagajnik i podzie-
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 62.djvu/13
Ta strona została skorygowana.
— 1733 —