Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 62.djvu/18

Ta strona została skorygowana.
—   1738   —

noc całą. A dalej, na środku rzeki, stały na kotwicy statki.
Lindsey od wielu godzin nie schodził z pokładu. Kiedy przed południem statki wróciły na poprzednie miejsce, wrogów już nie było. Jednakże należało mieć się na baczności i nie przybijać do lądu. Bądź co bądź przygotowano łodzie.
— Czy istotnie wrogowie opuścili te strony? — zapytał sternik Lindsey‘a.
— Na pewno — odpowiedział lord.
— A Juarez, czy nadjedzie?
— Z całą pewnością, jeśli go tylko Sępi Dziób znalazł. Spójrzcie-no tam! — rzekł, wskazując na brzeg.
Z lasu wyłonili się jeźdźcy; widać było wyraźnie człowieka w szarym ubiorze, z szarym cylindrem na głowie i z parasolem w ręce.
— To Sępi Dziób! — rzekł lord.
— A pozostali?
Lindsey włożył okulary.
— Widzę Juareza — odparł. — Ten na prawo od nas. A na lewo, to ach, jadę mu na spotkanie! Czółno!
Po kilku chwilach czółno odbiło od statku. Skoro lord wylądował, podszedł doń Sępi Dziób.
— Milordzie, przynoszę panu z powrotem pański ubiór — rzekł. — Niczego nie brak, nawet parasola! A oto sennor Mariano i Zorski.
— Synu, mój drogi synu! — zawołał lord, przyciskając Mariana do piersi. — Teraz, mam nadzieję, skończyły się nasze cierpienia. O, gdyby tu mogła być Amy! Czekała przez długie lata...