Naraz rozległ się krzyk z wybrzeża.
— Indianin — rzekł Mariano. — Czego pragnie?
Zorski podszedł do brzegu pokładu i zapytał.
— Mój biały brat niech przyjdzie — odpowiedział Apacz. — Jest ślad.
— Czyj?
— Nie wiem. Sami zobaczycie. Wysłano mnie jako gońca.
Ponieważ nie było zwykłych łodzi, Zorski spuścił na rzekę małą jednowiosłową dingi, przeznaczoną do osobistego użytku lorda, i skierował się ku brzegowi, gdzie czekał Indianin.
— Pójść za mną! — rzekł zwięźle Apacz, wracając tam, skąd przybył.
Rumak Zorskiego stał na dawnym miejscu. Zorski odwiązał go, dosiadł i pojechał w galopie za czerwonoskórym.
Jazda trwała dosyć długo. Indianin zatrzymał się dopiero po godzinie. Tam już czekali licznie zebrani jeźdźcy, którzy przeszukali prawe wybrzeże. Nawet czółna stały u brzegu. Widać było z postawy Indian, że otaczają jakieś miejsce, nie ważąc się go przekroczyć.
Jeden z Indian siedział na ziemi. Krucze pióra w czuprynie wskazywały, że był wyższej rangi niż towarzysze. On to zapewne kierował poszukiwaniami. Ujrzawszy Zorskiego, podniósł się i rzekł:
— Matava-se: niech do mnie podejdzie.
Zorski zsiadł z konia, oddał uzdę najbliżej
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 62.djvu/22
Ta strona została skorygowana.
— 1742 —