— W takim razie przeżył kilka okropnych godzin. To nie przelewki być ślepym i samotnie pływać na tratwie.
— Przypuszcza pan zatem, że istotnie oślepł?
— Przynajmniej chwilowo. Gdyby wzrok mu dopisywał, nie zostawiłby chustki. Zapewne spadła mu z twarzy i nie mógł jej znaleźć. Prąd zaniósł na brzeg jego małą tratwę. Poczuł ląd i wydostał się na ziemię, gdzie znaleziono go pośród sitowia.
— Kto? — badał prezydent.
— Myśliwy, któregośmy dziś spotkali.
— Ach, ten! A więc nasi Apacze się spóźnili.
— Tak, niestety; ten myśliwy pojechał z nim, jak się zdaje, w kierunku południowym.
— To jeszcze nieźle. Został więc w kraju. Gdyby zaś znalazł się na drugim brzegu, dotarłby do Texasu i stracilibyśmy nad nim władzę. Czy są jakieś oznaki, wskazujące, dokąd się udał?
— Tak — odparł Zorski. — Do hacjendy del Erina. Tam jest jego córka. Ślepy i bezradny, nadewszystko musi dążyć do ludzi, którym może ufać. Mam na myśli w pierwszym rzędzie córkę.
Sądzi pan, że ten myśliwy zaprowadzi go hacjendy? W jakim celu?
— Cortejo przyrzekł mu chyba sute wynagrodzenie.
— To bardzo prawdopodobne. Jest również rzeczą możliwą, że ludzie ci znają się oddawna.
Naraz oszołomienie odmalowało się na twarzy Zorskiego.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 62.djvu/28
Ta strona została skorygowana.
— 1748 —