Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 62.djvu/9

Ta strona została skorygowana.
—   1729   —

Obóz był ukryty za zagajnikiem, wskroś którego widać było rozległą prerię. Na równinie galopował co koń wyskoczy jakiś jeździec. Po chwili zbliżył się już o tyle, że widać go było dokładnie.
— Dziwaczny człowiek — roześmiał się Juarez, który również wszedł na pagórek. — Skąd się taka kreatura bierze na prerii?
— Sądząc z ubioru, to Anglik, spostrzegł Zorski.
Chyba wysłaniec od sir Lindsey‘a.
— Hm! Czyżby lord miał konie na pokładzie? Zresztą, ten człowiek nie jedzie jak Anglicy, lecz jak Indianie.
— Podnosi się w siodle. Szuka czegoś. Pokażemy mu się oczywiście.
Wystąpili z zagajnika; jeździec ujrzał ich natychmiast. Z początku wahał się, ale następnie popędził ku nim w cwał.
Kiedy się zbliżał, wznosząc w prawej ręce parasol, a w lewej cylinder, wydawał głośne okrzyki radości.
Po kilku chwilach osadził konia, zeskoczył na ziemię i usiłował za pomocą cylindra i parasola złożyć kilka dystyngowanych ukłonów, co mu się, niestety, straszliwie nie powiodło.
Poznano go po wielkim nosie; oglądano z ciekawością szary strój nie dający się wytłumaczyć w tych okolicznościach. A jednak z ust wszystkich obecnych wyrwało się jedno imię:
— Sępi Dziób!
— Tak, Sępi Dziób. Mam honor, messurs i