Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 63.djvu/17

Ta strona została skorygowana.
—   1765   —

miejscu pozostał dół; Indianin otwór rozszerzył.
— Ściemniło się — rzekł. — Zapalimy znak wojny. Bawole Czoło przez długie lata nie był u swoich, lecz moi bracia wnet się przekonają, że jego rozkazy znajdują posłuch.
Uklakł i wykrzesał ognia. Niebawem zapłonęło kilka suchych szczap, które wyłupał z pnia. Rzucił je do dołu i zszedł z pagórka.
Z początku rozległo się trzeszczenie, poczem głośne syki. Tu buchnął płomień półmetrowej wysokości.
— Za niski — zauważył Helmer.
— Mój brat niech chwilę poczeka — odparł wódz. — Synowie Miksteków umieją wzniecać płomienie wojny.
Miał słuszność. Po minucie płomień zaczął się wznosić, a po pięciu minutach osiągnął niebywałą wysokość. Miał kształt słupa, który na górze rozpryskiwał się we wszystkich kierunkach, słupa o takim blasku, że na całym wierzchołku góry było jasno jak za dnia.
— Piec, jakiego jeszcze nie widziałem! — oświadczył Zorski.
— Niebawem otrzymamy odpowiedź — zapewnił Bawole Czoło.
— Czy jest takich pieców więcej?
— Tak, gdziekolwiek mieszkają Mikstekowie. Do wzniecania ognia wyznaczono nawet specjalnych mężów.
— A jeśli oni umarli, lub jeśli ich nie ma? W takim razie przekazali innym swe powinności. Mój brat niech spojrzy!
Ognisko płonęło może już kwadrans. Wódz wskazał na południe. Tu wznosił się również płomień w odległości, której z powodu mroków nocy