Na zimnych, wilgotnych płytach kamiennych leżały trzy osoby, na poły na sobie, gdyż miejsca było tu ledwo na dwóch ludzi. Anselmo zajmował długość podłogi; na jego piersiach spoczywał hacjendero, a u stóp przykucnęła stara, wierna Maria Hermoyes. W kącie leżał kawałek zeschniętego chleba i ogarek świecy.
— Czy jest tu sennor Arbellez? — zapytał Zorski.
— Tak — jęknął vaquero, podnosząc się powoli, aby obejrzeć przybysza.
— Gdzież jest? Który?
Mówiąc to, Zorski oświetlił grupę. Odblask lampy padł i na jego twarz. Vaquero, poznał.
— O Boże, to sennor Zorski! Jesteśmy ocaleni!
— Tak, mój mężny Anselmo, nadchodzi ratunek. Jak się ma sennor?
— Żyje. Z wyczerpania może tylko szeptać.
— Winni poniosą karę. Czy sennor Arbellez może chodzić?
— O tym nie ma co marzyć.
— No, więc niech wam przez kilka jeszcze minut wystarczy świadomość wolności. Nie zamykam drzwi, aby wpuścić świeże powietrze. Muszę wrócić na górę, ale przyjdę po was niebawem. Tymczasem zostańcie z sennorem!
— O święta Panienko, co za miłosierdzie! — powiedziała Maria Hermoyes. — Czy to naprawdę pan, drogi, dobry sennorze Zorski? Czy jesteśmy, wolni, naprawdę wolni?
— Słyszycie strzały?
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 63.djvu/28
Ta strona została skorygowana.
— 1776 —