— Ale wszak Juarez siedzi w Paso del Norte.
— Kto panu powiedział?
— Ktoś dobrze poinformowany. Anglik, który doń śpieszył.
— Anglik, hm, gdzież go pan spotkał?
— Wczoraj po południu, tu nad rzeką.
— Do licha, chyba to nie jest... Niech mi go pan opisze!
— Chudy, wysoki jegomość z olbrzymim nosem, w szarym ubraniu, w cylindrze, w binoklach, z parasolem w ręku.
— Ach, to miał być Anglik? Myli się pan bardzo. To był Sępi Dziób, myśliwy i poszukiwacz ścieżek, a nie Anglik.
— Sępi Dziób? Zdaje się, że słyszałem już o nim.
— Znany jest na całej granicy. Ale powtarzam panu, z początku zbadam pańskie oczy, a dopiero później można będzie pogwarzyć. Trzeba sennorowi przyłożyć opatrunek. Czy nie ma pan chustki, lub czegoś podobnego?
— Miałem chustkę, ale gdzieś ją zgubiłem.
No, trudno, dam panu swoją. Jak widzę, prawe oko wypłynęło całkowicie. Lewe można jeszcze uratować. Powieki są tak spuchnięte, że ledwo widać gałki oczne. Założę opatrunek.
Grandeprise pochylił się nad wodą, zanurzył chustkę, a następnie przywiązał oko Corteja.
— Tak, chwilowo to wystarczy, — rzekł. — Znam odpowiednie ziele indiańskie. Kiedy znajdę, zobaczy pan, jak szybko odzyska pan wzrok. Prze-
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 64.djvu/10
Ta strona została skorygowana.
— 1786 —