Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 64.djvu/14

Ta strona została skorygowana.
—   1790   —

— O, ja też mam pieniądze. Apacze zapomnieli mi odebrać. Mam właśnie tyle, ile panu przyrzekłem. Czy musi sennor wpaść jeszcze do swej chaty?
— Nie.
— To dobrze. Lękam się, czy Indianie nie przeszukają wybrzeża. Jeśli mnie znajdą, będę zgubiony.
— A ja także, gdy mnie zobaczą wraz z panem. A zatem komu w drogę, temu czas?
— Tak.
— Ale czy stan pański pozwoli sennorowi znieść taką jazdę?
— Należy się spodziewać.
— Więc nie traćmy czasu. Jeśli Apacze zaczną szukać, to napewno wpadną na trop. Wówczas będą nas ścigać. Dlatego proponuję nie zatrzymywać się w nocy, aby wyprzedzić prześladowców szmat drogi. Jutro rano zdobędziemy świeże konie.
Dosiedli wierzchowców i ruszyli.
Cortejowi niełatwo było jechać. Każdemu stąpnięciu konia odpowiedział natychmiast ból w głowie, wszelako wiedział, że ratunek tylko w pośpiechu; dlatego, ścisnąwszy zęby, starał się znosić ból bez skargi.
Kiedy wyjechali z lasu i znaleźli się wobec rozległej prerii, myśliwy obrzucił Corteja badawczym spojrzeniem i rzekł:
— Boli pana, sennor Pirnero? Może spoczniemy?
— Nie. Tylko naprzód!
— Dobrze. Dotychczas cwałowaliśmy, co wstrząsało mózg. Ponieważ mamy przed sobą równą sawanę, przeto pojedziemy galopem, co pan mniej odczuje.
Grandeprise miał słuszność. Galop o wiele ła-