Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 64.djvu/15

Ta strona została skorygowana.
—   1791   —

godniej oddziaływał na Corteja. Wprawdzie paliły go powieki i trząsła gorączka, ale zatrzymywali się nad każdą spotkaną strugą, aby zwilżyć chustkę, przed wieczorem zaś znaleźli znane myśliwemi lecznicze ziele. Zebrał dostateczną ilość i zaczął żuć kilka liści i łodyg, aby przyłożyć Cortejowi do rany. Niedługo później ociemniały doznał kojącego działania ziela.
Jechali przez całą noc. Nad ranem konie były tak znużone, że musieli się zatrzymać.
Urządzili postój w niewielkim zagajniku. Zdala widać było zabudowania folwarku.
— Jesteśmy w pobliżu hacjendy — rzekł Grandeprise. — Czy mam tam pójść i zdobyć konie, podczas gdy pan będzie odpoczywał?
— Tak. Ale, sennor, czy wróci pan?
Tylko strach ostateczny mógł nakłonić go takim pytaniem.
— Uważa mnie pan za łotra? — odparł Grandeprise. — Dałem słowo, a niezwykłem go łamać.
— Dobrze! Zdobędzie pan konie bez zapytania?
— Mógłbym się ważyć, ale mniemam, że lepiej pomówić z tymi ludźmi. Zabiorą nasze konie i wymienią. Będę musiał niewiele dopłacić. Siodła i uprząż pozostaną przy panu. To może pana przekonać, iż napewno wrócę.
Myśliwy zdjął siodło i uprząż z koni i pojechał.
Cortejo czuł się o wiele pewniej, niż dnia poprzedniego. Uszedł wszak najbliższym, największym niebezpieczeństwom. Zdawało mu się także, że może polegać na Grandeprise. Był tak nieokrzesany, ale