Grandeprise zdjął opatrunek. Cortejo z radością stwierdził, że na jedno oko widzi, aczkolwiek słabo. Po ponownym przyłożeniu ziela dosiedli rumaków i pojechali. — —
W mroku nocy dwaj jeźdźdcy przybyli z południa do hacjendy. W małej dolinie jeden z nich osadził rumaka i rzekł:
— Tu będziemy musieli czekać.
— Czemu, sennor Pirnero? — zapytał drugi.
— Wszak nie wiemy, jak się sprawy mają na hacjendzie. Juarez, a także Francuzi wałęsają się po kraju. Niewiadomo, czy się tam spotka przyjaciół, czy wrogów. Musimy czekać do rana, aby zasięgnąć języka, zanim nas zobaczą.
— W takim razie musimy się także zrzec ogniska. Jakże tam pańskie oczy? Czy odczuwa pan ból?
— Nie. Pańskie ziele czyni cuda, sennor Grandeprise. Jedno oko jest stracone; drugim jednak widzę niemal tak, jak dawniej.
— To mnie cieszy. Zejdźmy z koni i czekajmy do rana.
Przywiązał konie do krzewu, aby pozwolić im poskubać paszę, i ułożyli się w pobliżu na trawie. Byli tak znużeni, że nie rozmawiali ze sobą.
Było po północy. Panowała taka cisza, że omal nie zmorzył ich sen, gdy nagle zostali zbudzeni zbliżającym się tętentem.
— Kto to może być? — rzekł Cortejo, który nadal podszywał się pod nazwisko Pirnera. — Słuchaj! Tam przybywa jeszcze jeden.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 64.djvu/22
Ta strona została skorygowana.
— 1798 —