Obaj uciekinierzy oniemieli z oszołomienia. Po chwili jeden zapytał:
— Jeszcze ktoś? Kim jesteście? Też uciekliście?
— Nie.
— Więc trzeba się mieć na baczności. Ilu was jest?
— Dwóch.
— Niech was diabeł uwierzy! Skąd przybywacie?
— Z Rio Grande del Norte.
— A dokąd dążycie?
— Do hacjendy del Erina, do mojej córki i do was. Czy nie poznajecie mego głosu? Jestem Cortejo!
— Szaleństwo! — szepnął Grandeprise. — Waży się pan na ryzykowną grę.
— Cortejo? — zapytał Meksykanin. — Nie kpij z nas! Cortejo nie wróciłby z jednym tylko człowiekiem.
— A jednak. Zaraz się przekonacie. Podchodzę do was.
— Lecz tylko pan. Uprzedzam, że trzymam broń w pogotowiu.
Drugi jeździec zbliżył się do pierwszego. Trzymając w rękach strzelby, gotowe do strzału, wsłuchiwali się w ciszę nocną. Dobiegały kroki jednego człowieka; to ich uspokoiło. Cortejo podszedł i zagadnął:
— Czy macie zapałki, abyście mnie mogli poznać?
— Tak. Zbliż pan swą twarz.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 64.djvu/24
Ta strona została skorygowana.
— 1800 —