Mówiąc to, jeździec zapalił zapałkę i oświetlił twarz Corteja.
— Wszyscy diabli! — zawołał. — Istotnie to pan, sennor Cortejo. Gdzie pan ostawił swój oddział?
— Póżniej się dowiecie. Powiedzcie przede wszystkim, co się stało, żeście musieli uciec z hacjendy?
— Zsiądźmy z koni. Jesteście dosyć daleko; nie trzeba się lękać. Kto wie, czy nie zbierze się jeszcze kilku naszych.
Obaj jeźdźcy zeskoczyli na ziemię.
— Chodźcie z nami do jaskini! — rozkazał Cortejo. — Możemy się tu schronić. Jeśli w tym kierunku będą jechali przyjaciele, to muszą nas wyminąć, a wówczas zawołamy ich.
Doszli do miejsca, gdzie stał towarzysz Corteja, który przysłuchiwał się w milczeniu rozmowie. Teraz położył rękę na ramieniu Corteja i rzekł rozgoryczony:
— Sennor, czy to prawda, że jesteś Cortejem? Nie nazywasz się Pirenero i nie przybywasz z frontu Guadelupy?
— Nie unoś się! — uspakajał Cortejo. — Byłem zmuszony oszukiwać pana. Ale nie zamierzam pana krzywdzić.
— Wszak słyszał pan, jak się wyrażałem o Corteju?
— Prawda, i dlatego właśnie wolałem nie wymieniać mego nazwiska. Mimo to, wywiążę się
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 64.djvu/25
Ta strona została skorygowana.
— 1801 —