Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 64.djvu/27

Ta strona została skorygowana.
—   1803   —

— Myśliwy ze Stanów Zjednoczonych odparł Cortejo.
— Jakże się nazywa?
— Grandeprise.
— Grandeprise, ach! Znam go. Szkoda, że tak ciemno.
— Zna mnie pan? — zapytał myśliwy. — Skąd?
Mój stryj opowiadał o panu. Czy zna pan doktora Hilaria? Jestem jego bratankiem; nazywam się Manfredo.
— Hilario? Kierownik szpitala w klasztorze della Barbara w Sante Jaga? Czy znam go? Przecież uratował mi życie.
— Tak. Był pan wówczas na łowach, czy w podróży, i przybyłeś do Santa Jaga chory i osłabiony.
— Chwyciła mnie febra. Sennor Hilario zaopiekował się mną, leczył i pielęgnował. Gdyby nie on, umarłbym. Jeśli pan jesteś jego bratankiem, to musimy zostać przyjaciółmi.
Przywiązano konie. Mężczyźni skupili się nieopodal.
— Ale, na miłość Boską, co się zdarzyło na hacjendzie? — zapytał Cortejo.
— Napadli na nią Indianie — odpowiedział Manfredo.
— A wy uciekacie? Czyście nie walczyli?
— Nie walczyli, sennor? O, broniliśmy się do ostatka; ale mieli przewagę liczebną. Zdobyli hacjendę. Było ich przeszło tysiąc.
— O Boże, gdzie moja córka!