Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 64.djvu/8

Ta strona została skorygowana.
—   1784   —

— Do piorunów! Ślepy na tym pustkowiu? To źle! Ale już śpieszę. Zawołajcie raz jeszcze, abym mógł się zorientować po głosie!
Halloo! Halloo!
— Doskonale; wiem już. No, kary, wracamy na ląd! Później się przeprawimy.
Cortejo usłyszał tętent koni, które się zbliżyły. Niebawem jakiś człowiek skoczył na ziemię.
— Mój Boże, sennor, jakże pan wygląda? — zawołał. — Kim jesteś?
— O tym później. Powiedz mi przede wszystkim, kim pan jesteś?
— Jestem myśliwym z tamtych stron.
— Z Texasu?
— Tak.
— Jankes?
— Tak, lecz Francuz z pochodzenia.
— Skąd przybywacie?
— Z Monclovy.
— Ach! Do jakiej partii należycie?
— Do żadnej. Co mnie obchodzą partie! Żyję dla siebie samego.
— Jak się nazywacie?
— Grandeprise.
— Grandeprise? Ach, to dziwne nazwisko.
— Przynajmniej rzadkie.
— A przecież już je słyszałem. Czy ma pan krewnych?
Tego było mu już za wiele.
— Słuchaj, sennor, — rzekł. — Wydaje mi się