Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 65.djvu/11

Ta strona została skorygowana.
—   1815   —

— Niebiosa! Muszę ją uwolnić! Czy nic teraz nie można uczynić, sennor Grandepriss?
— Sądziłem, że pan skieruje do mnie to pytanie i że przedewszystkim obchodzi pana los pańskiej córki. Dlatego odważyłem się na coś więcej. Podkradłem się z tyłu i przechyliłem przez parkan. Potem chciałem wyszukać loch, gdzie umieszczono sennoritę. Wie pan zapewne, że rozmaite piwnice hacjendy mają u góry wąskie okienka?
— Wiem. Ale dalej, dalej!
— Zebrałem kilka małych kamyków i pełzałem na rękach i nogach ku najbliższemu otworowi. Przybywszy tam, rzuciłem kamyk i nadsłuchiwałem. Miałem szczęście. Odrazu usłyszałem głos kobiecy, który rzekł: — Dios! (Boże) Czy jest tam kto? Ktokolwiek to jest, błagam o pomoc. Jestem Józefiną Cortejo. — Nie odpowiedziałem, gdyż nie chciałem dawać obietnicy, z której nie mógłbym się wywiązać. Poza tym, wiedziałem już to, co miałem wiedzieć, i nie powinienem był dłużej czekać. Przeskoczyłem tedy przez parkan i ruszyłem w drogę powrotną. To wszystko.
Słuchacze byli podnieceni, zwłaszcza Cortejo.
— Musimy dziś jeszcze uwolnić moją córkę! Jutro będzie za późno, gdyż ludzie ci nie myślą jej oszczędzić, a to z powodów, których nie będę wam teraz tłumaczył. Sennor, czy podejmuje się pan wyrwać moją córkę z rąk tych ludzi?
Grandeprise obejrzał go zdumiony.
— Czy wie pan, czego ode mnie żądasz? Tu