mówieniu wszystkich szczegółów, podniesiono się i wyruszono w kierunku hacjendy. — —
∗ ∗
∗ |
Sytuacja Józefy nie była godna zazdrości. Ze spętanymi nogami i rękami lażała w lochu, w którym poprzednio pasował się ze śmiercią Arbellez. Przed zamkniętymi drzwiami stali na straży dwaj Mikstekowie. Zakazano im wpuszczać kogokolwiek. Ale obaj Indjanie, byli, w przeciwieństwie do Apaczów i Komanczów, odzwyczajeni od dzikiego życia. Dlatego też czas zaczął im się dłużyć i zatęsknili do towarzystwa przyjaciół. A w jakim celu mieliby strzec i tak zamkniętych drzwi? Wszak żaden obcy nie mógłby przejść przez korytarz, prowadzący, do piwnicy. Musiano się przekraść między ogniskami obozu, przez jasno oświetlone wejcie do hacjenddy — a to było nie podobieństwem. Uważając, że branka jest dostatecznie strzeżona, wyszli po dwóch godzinach, aby przed bramą pogwarzać z towarzyszami o zdarzeniach tego dnia.
Około drugiej po północy dwie postacie wynurzyły się z cienia parkanu i podkradły się cichaczem do okienka lochu Józefy. Jednym z nich był Grandeprise. Przyłożył usta do okienka i szepnął:
— Sennorita Józefa!
— Niebiosa! Któż to? I czego pragnie?
— Powiedz mi pani, czy jesteś sama?