Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 65.djvu/3

Ta strona została skorygowana.
—   1807   —

— Powiedziałem; Ale tysiąc Indjand obsadziło tę miejscowość.
— Jutro będzie to samo. Teraz, w nocy, łatwiej iść na zwiady, niż w dzień.
— Tak się panu tylko zdaje. Czerwoni jeszcze wietrzą zbiegów. Jeśli mnie schwytają, będą uważać ze jednego z pańskich ludzi, w takim razie jestem zgubiony. Jutro rano zaś, jeśli zbliżę się otwarcie do hacjendy, pomyślą, że jestem Amerykaninem.
— Ale ile złego może się do jutra wydarzyć! Sennor Grandeprise, błagam pana na miłość Boską, czyń, co możesz, i to jak najprędzej!
— To bardzo niebezpieczne. W jakim kierunku leży hacjenda?
— Tam, prosto, — odpowiedział Manfredo i wskazał w kierunku hacjendy.
— A jak daleko do niej?
— Niespełna pół godziny drogi.
— Odważę się; idę.
— Dziękuję panu — rzekł Cortejo. — Nie pożałuje pan tego, żeś się za mine i moją córkę narażał na niebezpieczeństwo.
— Dotrzymaj pan słowa, sennor! Przypominam panu Henryka Landolę. Ale w ciemnościach niełatwo trafić do tej jaskini. Czy zna pan krzyk wielkiej meksykańskiej żaby wodnej?
— Wszyscy znamy.
— Czy ktoś z nas potrafi go naśladować.
— Ja — oznamij jeden.
— No dobrze. Jeśli nie znajdę odrazu jaskini, wydam taki okrzyk, a jeden z was powtórzy. Rozle-