— Kupiec — odparł. — A jak się pan nazywa?
— Na imię mi Ludwik, Ludwilk Starzyński.
— Mieszka pan tutaj?
— Rozumie się. Mieszkam tam, w willi hrabiego Rodriganda.
— Ach, ta willa należy do hrabiego?
— Tak, do hiszpańskiego hrabiego. Kupił ją niedawno.
— Czy ma wiele służby.
— Hm, nie za wiele.
— Czy któryś z jego urzędników nie nazywa się Zorski?
Ludwik nastawił ucha. Był prostym człowiekiem, ale odgadł z właściwą takim ludziom przenikliwością, że chcą go wybadać. Ten człowiek nie wyglądał na podoficera; Ludwik dopiero dowiedział się od woźnicy o przygodzie w Ogrodzie Zoologicznym, postanowił tedy mieć się na baczności.
— Zorski? — rzekł. — Tak.
— Cóżto za człowiek?
— Stangret.
— Do licha, stangret! Czy ma żonę i córkę?
— Rozumie się.
— Czy to są te obie panie, które poprzednio pojechały na spacer do Ogrodu Zologicznego? Ależ one nie wyglądały na panie stangretowe!
— Czemu to? hrabia tak sowicie płaci swej służbie, że żony i córki mogą się stroić jak damy. Zresztą, nie pojechały, jak to się mówi,
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 67.djvu/18
Ta strona została skorygowana.
— 1878 —