Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 67.djvu/22

Ta strona została skorygowana.

— Helmer? zapytał Ravenow. — Nie znam nazwiska Helmar, na honor, hm, — naprawdę nie znam!
— Tak, gdybyż to był chociaż szlachcic! — rzekł ze złością adjutant. — Ale ten jegomość nazywa się po prostu Helmer.
Oficerowie zerwali się z miejsc.
— Mieszczanin? — pytano.
Adiutant przytaknął.
— Tak; źle jest z huzarami gwardii. Jak mi wściekłość do głowy uderzy poddam się do dymisji. Myślałem, że mnie piorun trzaśnie, kiedy zapisywałem tego nowego tak zwanego kolegę. Ten jegomość nazywa się Helmer, ma lat dwadzieścia pięć, służył w liniowym pułku, ojciec jego jest dzierżawcą małego folwarku w pobliżu Poznania, a poza tym kapitanem na jakimś starym statku. Majątku nie posiada, ale za to, zdaje się, protetkcję. Major klnie na czym świat stoi, pułkownik klnie, jenerał klnie, wszystkie ekselencje klną, ale te przekleństwa na nic się nie zdają, gdyż podporucznika wprowadzają z góry. Trzeba go przyjąć i tolerować.
— Przyjąć, ale nie tolerować! — zawołał hrabia Ravenow. — Jeżeli o mnie chodzi, nie zniosę w pobliżu siebie chłopka czy pachołka okrętowego. Tego draba trzeba wysiudać z pułku!
— Tak, wysiudać, to nasz obowiązek! — potwierdził kto inny, a reszta przyznała słuszność.
Trudno uwierzyć, do jakiego stopnia duma rodowa panowała w korpusie oficerskim jazdy, a zwłaszcza gwardyjskich pułków. Pierwszym i nie-