Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 70.djvu/19

Ta strona została skorygowana.
—   1963   —

— Jakto? Kpi pan sobie? Mimo doskonałego pistoletu, spudłowałeś.
— Wręcz przeciwnie; trafiłem dokładnie w cel. Tylko dla pozoru wskazałem szyszkę.
— Ach, na Boga, Jest pan straszliwym przeciwnikiem! — powiedział Platen. — Nie chciałbym się bić z panem.
Obaj sekundanci nabili broń. Okryto ją chustką. Każdy z przeciwników wyciągnął po pistolecie i wrócił na stanowisko.
Ustawiono się zgodnie ze zwyczajem. Obaj przeciwnicy podnieśli broń. Robert celował w rękę pułkownika. Miał głowę lekko schyloną w kierunku majora, co dowodziło, że z uwagą oczekuje jego komendy. Należało wyprzedzić przeciwnika. Oczywiście, nie z taką różnicą czasu, aby to mogło ujść za nieuczciwość, trzeba więc było o sekundę wcześniej spuścić kurek. Major zaczął liczyć:
— Raz — dwa — trzy!
Padły strzały.
— Panie Boże! — zawołał jednocześnie pułkownik i odstąpił o kilka kroków.
Pistolet upadł na ziemię. Lewą ręką uchwycił się za prawą.
— Ugodzony? — zapytał sekundant.
— Tak, w rękę, — jęknął pułkownik.
Lekarz podszedł i zaczął badać ranę. Potrząsnął głową i spojrzał na Roberta.
— Zmiażdżona, całkowicie zmiażdżona, — oświadczył, nożycami prując rękaw do łokcia. — Kula