Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 70.djvu/24

Ta strona została skorygowana.
—   1968   —

tak gorąco, skronie i policzki tak pałały. I naraz czerwono było przed oczami, a potem coraz to ciemniej. Czy ociemniała, czy może zamknęła oczy? Sama nie mogłaby powiedzieć. Czuła tylko rękę Roberta na swoich plecach.
— Różyczko, droga Różyczko, spójrz na mnie raz!
— Nie! — zabrzmiała ledwie dosłyszalna odpowiedź.
— Czy jesteś zła na mnie, moja Roseto?
— O, nie, — szepnęła.
— A więc uzdrowię twoje oczy, których nie możesz podnieść.
Poczuła ciepłe wargi z początku na prawyın, a potem na lewym oku. Potem wpiły się w obydwa dołki w policzkach, dotknęły warg, lekko, a potem mocniej i mocniej. Wargi jego odrywały się i znów, przyciskały do jej warg. Czy miała się bronić? O, nie; była obezwładniona, nie mogła. Nie była również zła na niego. Teraz rozległo się ciche pytanie:
— Zła jesteś na mnie, moja Różyczko?
Odpowiedziała z głębi serca:
— Nie, Robercie.
Całował ją wciąż i coraz bardziej, dopóki w sieni nie rozległy się kroki służącego.
Teraz otworzyła oczy, gdyż Robert odskoczył szybko. Stał przed nią taki, jakim go jeszcze nigdy nie widziała. To nie były jego oczy, ani jego twarz, a jednak jego twarz i jego oczy. Czy może dlatego zdawało się jej, że jej dusza przyszła do niego? Ujął ją za ręce, spojrzał głęboko w źrenice i rzekł miękko: