Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 71.djvu/10

Ta strona została skorygowana.
—   1982   —

— Drogi Platenie, ojciec mój wyjechał swego czasu do Meksyku i spotkał tam swego brata. Ten zaś w pewnych okolicznościach, o których ci później opowiem, dostał skarb, składający się ze starych, cennych meksykańskich klejnotów.
— Do licha, to zaczyna mnie zaciekawiać.
— Obaj bracia przebywali u pewnego hacjendera, którego córka była narzeczoną mojego stryja. Ruszyli na wyprawę wojenną i od tego czasu zginęli. Stryjek połowę tego skarbu przeznaczył dla mnie. Miano mi przesłać te rzeczy, spieniężyć je tutaj na koszt mego wychowania oraz na kapitał dla mnie i moich.
— Szczęśliwiec — uśmiechął się Platen.
— Pomyślał właśnie o tym stary hacjendero, kiedy obaj bracia zginęli i nie dawali o sobie znaku życia. Upłynęły lata, a nie dostali żadnej wiadomości. Wziął wtedy moją część i zawiózł do stolicy, gdzie przekazał ją Benito Juarezowi.
— Prezydentowi?
— Tak; wówczas był jeszcze najwyższym sędzią. Juarez przyrzekł przesłać te rzeczy pod pewną opieką do Polski.
— Skąd wiesz o tym?
— Poznałeś u nas miss Lindsey? Jej ojciec był wówczas posłem angielskim w Meksyku i znał dobrze owego hacjendera. To ona mi o wszystkim powiedział. Juarez ubezpieczył nawet przesyłkę. Ale nie dotarła do celu.
— Do pioruna! Dlaczego nie przeprowadzono śledztwa?