Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 71.djvu/13

Ta strona została skorygowana.
—   1985   —

pożegnali się na dworcu. Platen wsiadł do bryczki i pojechał do bankiera. Robert odszukał Ludwika, który go oczekiwał, siedząc na koniu i trzymając za uzdę kasztana nadleśniczego.
Obaj wyruszyli do Zalesia. Przyjechawszy, Robert przywitał się przede wszystkim z matką, która go serdecznie uściskała; poczem pobiegł do zjadliwego kapitana.
Spotkał go na schodach.
— Witam, panie poruczniku! — zawołał stary wojak, obejmując go, cmokając i naprzemian odsuwając od siebie, aby się baczniej młodzieńcowi przyjrzeć. — Do stu piorunów! W parę dni zrobiłeś karierę! Porucznik i kogut w kojcu, t. j. w sztabie jeneralnym! Chłopcze, całuję cię raz jeszcze!
I znów przycisnął brodę do warg swego ulubieńca.
— A więc Ludwik, mimo mego zakazu, wygadał się całkiem?
— Naturalnie! Niech diabeł milczy, kiedy słowo z pod serca wyziera. Kazałbym tego Ludwika skatować na kwaśne jabłko, gdyby mi nic o tych radosnych nowinach nie powiedział. No, wejdźże! Dziś będziesz zaszczytnie przyjmowany na zamku.
— Przepraszam, panie kapitanie, ale moja matka...
— Przyjdzie tutaj, należy wszak do kompanii. Będę miał zaszczyt gościć u siebie swego chrzestniaka, pana porucznika huzarów gwardii. Dziś jest dzień radosny; uczcijmy go zatem!
I rzeczywiście uczczono ten dzień na zamku.