Nazajutrz po obiedzie przyjechał konno Platen, Robert zaprowadził go do kapitana, który przyjął przyjaciela swego pupila z właściwą sobie rubaszną uprzejmością. Zasiedli do pełnych butli. Dopiero kiedy odwołano w jakiejś sprawie nadleśnego, obaj oficerowie mogli się porozumieć.
— Łatwiej nam pójdzie, niż przypuszczałem, — rzekł Platen. — Dziś rano wujek wyjechał interesownie, wróci dopiero po północy. A więc mamy do rozporządzenia cały wieczór.
— Odprowadzę cię.
— Wrócę zaraz. Nikomu nie wyda się podejrzanem, że odwiedza mnie przyjaciel. W chwili stosownej wymkniemy się do ogrodu.
— Nie. Nie chcę się pokazywać w domu. Pojedziemy razem. Wskażesz mi ogród, a następnie wyznaczymy sobie chwilę spotkania.
— Dobrze; to przezorniej. Ale pawilon jest zawsze zamknięty. Mocna sztaba żelazna leży wpoprzek drzwi.
— Łatwo poradzić. Mamy tu we wsi znakomitego ślusarza, który posiada wytrychy wszelkiego rodzaju; chętnie mi je wypożyczy.
— Doskonale! Ale czy umiesz się z nim obchodzić?
— Hm! Trzeba działać bez szmeru, a ja, oczywiście nie mam wprawy. Gdybyż można było zabrać ze sobą tego człowieka!
— Czy jest pewny i dyskretny?
— Ręczę za niego. To mój kolega szkolny.
— No dobrze. Zabierzemy go ze sobą.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 71.djvu/14
Ta strona została skorygowana.
— 1986 —