Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 72.djvu/12

Ta strona została skorygowana.
—   2012   —

— Dwóm czy dwudziestu, o to niech pana głowa nie boli. Aresztuję go i musi iść ze mną!
W tej chwili z za najbliższego krzewu rozległ się głos:
Ludwik odwrócił się.
— Ach, ten krowi lekarz! — rzekł. — Co pan tu robi?
Weterynarz wystąpił z poza drzewa i rzekł:
— Szedłem właśnie do Zalesia, gdy spotkałem tego człowieka. Zagadnął mnie i wkońcuśmy się pokłócili. Czy mam panu pomóc?
— No, obejdę się bez pomocy. Sam potrafię poradzić sobie z takimi szubienicznikami, ale zawsze co dwóch, to nie jeden. Nie chce iść dobrowolnie. Zwiążemy mu ręce na plecach.
Usta Sępiego Dzioba drgnęły dziwnie.
— To byłoby dosyć wesołe! — rzekł ze śmiechem.
— Jakto? — zapytał Ludwik. — Nie widzę w tym nic dla niego wesołego.
— O, jednak! Czy to nie wesołe, kiedy kłusownik aresztuje swego zwierzyniarza?
— Zwierzyniarza? Co to znaczy?
— Mam na myśli siebie. Jestem kupcem zwierzyny. A ten mały jest właściwym kłusownikiem. Od trzech lat dostarcza mi zwierzyny, którą ubija w tych lasach.
Mały weterynarz nie dowierzał własnym uszom. Ludwik miał nie mniej zdziwioną minę.
— Pioruny! — krzyknął. — Diabli wiedzą, co to znaczy? Czy to prawda, doktorze!