Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 72.djvu/17

Ta strona została skorygowana.
—   2017   —

— Powiedz to pan samemu panu kapitanowi. Lepiej ode mnie zna się na kryminale.
— Oto oni, panie kapitanie! — meldował. — Czy mam zdjąć kozła z doktora?
Stary kapitan siedział z miną godną hiszpańskiego Wielkiego Inkwizytora.
— Nie — odpowiedział. — Niech ten szubrawiec sam go złoży.
— Przecież spętany.
— Uwolnij ich od więzów. Słyszałem, że przestępców nie krępuje się podczas przesłuchania. Musimy przestrzegać prawideł procedury karnej.
— Panie kapitanie! — zawołał lekarz. — Spotkała mnie straszliwa niesprawiedliwość. Ja miałbym zastrzelić tego kozła, a przecież...
— Spokojnie — mruknął leśniczy. — Tu tylko ja mam prawo mówić.
Człeczyna zamilkł. Kapitan zwrócił się do Sępiego Dzioba:
— Znam tamtego. Ale ty kim jesteś, hę?
— Jestem zwierzyniarzem oświadczył zapytany.
— Twoje nazwisko?
— Henrico Landola?
Nadleśniczy zerwał się z krzesła.
— Henrico Landola? Do pioruna! Jakiej narodowości?
— Hiszpan — odrzekł traper.
Kapitan wpił w niego nieruchome spojrzenie.
— Człowieku, łotrze, drabie, oszuście! Od jak dawna jesteś handlarzem?