— U państwa w bawialni.
— Do licha niebezpieczna sprawa. Muszę natychmiast pójść, zanim się co złego zdarzy.
Nie minęły dwa pacierze, gdy otworzył drzwi i wszedł do pokoju. Ujrzeć zbiega i wpaść nań to było dziełem jednego mgnienia.
— Łotrze, mam cię znowu! — zawołał nie witając się z nikim. —
— Cóż się stało, drogi kapitanie? — zapytał hrabia. — Cóż to za człowiek?
— To łotr, o, to największy zbrodniarz, jaki istnieje pod słońcem. Otruł przeszło dwieście osób.
Obejrzano go ze zdziwieniem.
— Tak, oglądajcie mnie! — rzekł łapiąc oddech. — Wypatrzcie oczy i nie wierzcie, ale to prawda najszczersza. Ludwik go schwytał, atoli zdołał umknąć, kiedy go sądziłem. Nazywa się Henrico Landola.
— Henrico Landola? — zapytał Robert — Korsarz? O, nie, to nie on! Znam go.
— Ach, ba! Sam przyznał.
Amerykanin obejrzał tymczasem obecnych.
— Że się nazywa Landola? To niemożliwe.
— Zapytał go osobiście!
Amerykanin obejrzał tymczasem obecnych.
— Jakże się to zgadza? Czy podał się pan za niejakiego Ladolę? Czy zna pan tego człowieka? — zapytał Robert.
— Słyszałem o nim.
— Ale skądże panu wypadło na myśl podszywać się pod niego.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 72.djvu/23
Ta strona została skorygowana.
— 2023 —