Amerykanin wzruszył ramionami.
— Żart — odpowiedział krótko.
— Ach, ten żart mógł pana drogo kosztować. Landola nie cieszy się tutaj przyjaźnią.
— Wiem o tym.
— Ależ to on! — twierdził kapitan. — Ten szubrawiec ma jeszcze w worku pięć moich zająców, które złowił weterynarz.
— Wyraża się pan zagadkowo — rzekł, potrząsając głową, don Manuel, a zwróciwszy się do Sępiego Dzioba, zapytał: — Skąd pan właściwie przybywa?
— Przybywam od lorda Lindseya — odpowiedział trapper.
— A więc z Meksyku? — zapytała Roseta niecierpliwe.
— Tak; bezpośrednio. Nie widziałem jeszcze pani, ale, sądząc z opisu, jest pani Rosetą Zorską, czyli Rosetą de Rodriganda?
— Tak; jestem nią.
— W takim razie mam coś dla pani — wyciągnął z torby list. — Od sir Henry Lindseya — dodał. — Byłem w Meksyku jego przewodnikiem i towarzyszem. Przeżywaliśmy bardzo wiele i jestem gotów wszystko pani opowiedzieć.
— Co za przypadek, co za szczęście! Czy ma pan co jeszcze dla nas?
— Nie. Reszta to rzeczy, które do mnie należą.
— A więc witamy pana! Czy mam odczytać list, drogi ojcze?
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 72.djvu/24
Ta strona została skorygowana.
— 2024 —