— Pfff! — rzucił Sępi Dziób pocisk silny w ogień kominka, że aż syknął.
— Jestem Skonzem — rzekł potem — to znaczy, że znam wszystke drogi w wielkim Meksyku.
— Do pioruna! — zaklął kapitan. — Nie znać tego po panu.
— Czy mam głupią minę?
— Bardzo głupią.
— Pfff! — sok tytoniowy wraz z prymką trafił kapitana w pierś. Ten cofnął się, zaklął i podszedł o krok do Amerykanina:
— Szubrawcze, jak śmiesz znieważać wielkoksiążęcego nadleśniczego i kapitana? Czy mniemasz, że inni ludzie nie potrafią pluć? — Rzekłszy to, plunął w czoło Jankesowi.
Sępi Dziób otarł z twarzy nieoczekiwany nabytek i odezwał się wprawdzie spokojnie, ale z lekką naganą w głosie:
— Początkujący... Jak śmie nazwać amerykańskiego scouta głupcem? Czy mniewa, że tutejszy nadleśniczy jest mądrzejszy, niż dobry myśliwy z prerii? A może myśli, że kapitanowi równać się ze scoutem? Jeśli mnie sądzi według ubrania, które teraz noszę, to się bardzo pomylił.
— Piekło, to ci dopiero człowiek uprzejmy! Ten łotr rzuca śliną jak diabeł otrębami w młynie. No, teraz będę trzymał język za zębami. Zobaczymy, co dalej nastąpi.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 72.djvu/28
Ta strona została skorygowana.
— 2028 —