i zaprowadził trapera do przedpokoju. — Teraz jesteśmy sami. Może pan mówić.
— Ale tu znowu stoi taki słup soli.
Traper wskazał na służącego. Nieznajomy skinął. Lokaj oddalił się posłusznie.
— A więc teraz! — rzekł nieznajomy pan zniecierpliwionym tonem.
— Jestem myśliwym z prerii i kapitanem dragonów Stanów Zjednoczonych, mój stary przyjacielu.
— Tak, tak. Czy to, co pan nosi, jest uniformem armii Stanów Zjednoczonych?
— Nie. Jeśli pan to uważa za uniform, to musi się pan diabelnie mało znać na sprawach wojskowych. No, stary, to wcale nie jest konieczne. Jestem mianowicie nieco cudakiem. Lubię sobie pożartować. Włożyłem ten ubiór, aby zabawić się kosztem małp, które mnie podziwiają.
— Dziwny sport! Ale jeżeli mam pana przedstawić, muszę wiedzieć, jakiego rodzaju sprawy pana sprowadzają.
— Właśnie tych spraw nie wolno mi zdradzić.
— W takim razie nie będzie pan miał dostępu. Zresztą, hrabia nie ma przede mną tajemnic.
— Istotnie? A więc jest pan niejako zaufanym jego adiutantem?
— Tak mniej więcej możnaby mnie nazwać.
— No, więc zaryzykuję. Przybywam z Meksyku.
Twarz starszego pana przybrała wyraz zaciekawienia.
Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 73.djvu/26
Ta strona została skorygowana.
— 2054 —